Ciszę wokół nich przerwał jakiś warkot. Spojrzeli na ulicę, wypatrując odblasku reflektorów, a warkot narastał i narastał, aż zamienił się w ryk, kiedy oboje spojrzeli w niebo, bo właśnie stamtąd nadleciał wielki motocykl, który wylądował tuż przed nimi. Motocykl miał naprawdę imponujące rozmiary, ale na człowieku, który go dosiadał, nie mogło to robić żadnego wrażenia. Wzrostem dwukrotnie przewyższał normalnego człowieka, a szerszy był przynajmniej pięciokrotnie. Trudno było uwierzyć w jego wymiary, a był przy tym niesamowicie dziki - długie, zmierzwione czarne włosy i broda prawie całkowicie przykrywały mu twarz, dłonie miał wielkości pokryw od pojemników na śmieci, a stopy w wysokich, skórzanych butach przypominały małe delfiny. W przepastnych, muskularnych ramionach trzymał małe zawiniątko.
- Hagrid! -
powitał go z ulgą Dumbledore. - Nareszcie. Skąd wytrzasnąłeś ten motocykl?
- Pożyczyłem
go, panie psorze - odpowiedział olbrzym, złażąc ostrożnie z motocykla.
- Od młodego
Syriusza Blacka. Mam go, panie psorze.
- Nie było
żadnych trudności?
- Nie, panie
psorze... Dom był całkiem rozwalony, ale go wyciągiem, zanim zaroiło się od
mugoli. Zasnął, bidula, jak przelatywaliśmy nad Bristolem.
Dumbledore i
profesor McGonagall pochylili się nad zawiniątkiem. Wyłaniała się z niego
buzia uśpionego niemowlęcia. Na jego czole, pod kępką kruczoczarnych
włosów, zobaczyli dziwną bliznę, przypominającą błyskawicę.
- To właśnie
tu?... - wyszeptała profesor McGonagall.
- Tak -
odrzekł Dumbledore. - Zostanie mu na zawsze.
- Nie możesz
czegoś z tym zrobić?
- Nawet
gdybym mógł, to bym nie zrobił. Blizny mogą się przydać. Sam mam jedną nad
lewym kolanem, jest doskonałym planem londyńskiego metra. No dobrze... daj mi
go, Hagrid... miejmy to już za sobą.
Dumbledore
wziął Harry’ego w ramiona i zwrócił się w stronę domu Dursleyów.
- Może...
mógłbym się z nim pożegnać, panie psorze? - zapytał Hagrid.
Pochylił
swoją wielką, kudłatą głowę nad Harrym i obdarzył go czymś, co musiało być
bardzo drapiącym, włochatym pocałunkiem. A potem nagle zawył jak zraniony pies.
- Ciiicho! -
syknęła profesor McGonagall. - Obudzisz mugoli!
-
Prz-e-e-p-ra-a-a-szam - załkał Hagrid, wydobywając z kieszeni wielką chustkę
w kropki i chowając w nią twarz. - Ale n-n-ie mogę w-w-wytrzymać... Lily i
James nie żyją... a bidny mały Ha-a-rry ma tu mieszkać z mugolami...
- Tak, tak,
to bardzo przygnębiające, ale weź się w garść, Hagrid, bo nas
wszystkich złapią - wyszeptała profesor McGonagall, klepiąc go energicznie
po ramieniu, a tymczasem Dumbledore
przełazi przez niski murek i podszedł do frontowych drzwi.
Położył Harry’ego ostrożnie na schodkach, wyjął z płaszcza list, wsunął go między koce, po czym wrócił. Wszyscy troje stali przez równą minutę, patrząc na zawiniątko; ramiona Hagrida dygotały, profesor McGonagall mrugała zawzięcie, a ogniki, które zwykle jarzyły się w oczach Dumbledore’a, przygasły.
Położył Harry’ego ostrożnie na schodkach, wyjął z płaszcza list, wsunął go między koce, po czym wrócił. Wszyscy troje stali przez równą minutę, patrząc na zawiniątko; ramiona Hagrida dygotały, profesor McGonagall mrugała zawzięcie, a ogniki, które zwykle jarzyły się w oczach Dumbledore’a, przygasły.
- No cóż -
powiedział w końcu Dumbledore - to by było na tyle. Nie ma co
tutaj sterczeć. Trzeba gdzieś iść i przyłączyć się do świętowania.
- Taaa -
odezwał się Hagrid stłumionym głosem. - Chiba wezmę i oddam
motor Syriuszowi. Dobranoc, pani psor... dobranoc, panie psorze.
Otarłszy
oczy rękawem kurtki, Hagrid wskoczył na motocykl i kopnął w pedał zapłonu.
Silnik zaryczał i po chwili wehikuł wzniósł się w powietrze i zniknął
w ciemnościach nocy.
- Mam
nadzieję, że wkrótce się zobaczymy, profesor McGonagall -
powiedział Dumbledore, chyląc przed nią głowę.
Profesor
McGonagall wydmuchała hałaśliwie nos. Dumbledore odwrócił się i
pomaszerował ulicą. Na rogu przystanął i wyjął wygaszacz. Tym razem
pstryknął nim tylko raz i natychmiast dwanaście świetlistych rac pomknęło
ku swoim latarniom, tak że na Privet Drive zrobiło się nagle pomarańczowo.
W tym samym momencie zobaczył burego kota, znikającego właśnie za rogiem
na drugim końcu uliczki. Dostrzegł też tobołek na schodkach przed drzwiami
numeru czwartego.
-
Powodzenia, Harry - mruknął pod nosem, po czym odwrócił się na pięcie i
odszedł, szumiąc połami płaszcza.
Lekki
wiaterek zatrzepotał listkami równo przyciętego żywopłotu przy Privet
Drive. Uśpiona, schludna uliczka nie kojarzyła się ani na trochę z
miejscem, w którym mogłyby się dziać tak zdumiewające rzeczy. Harry Potter
przewrócił się na bok wewnątrz tobołka, ale nawet nie otworzył oczu. Mała
rączka zacisnęła się na liście i spał dalej, nie wiedząc, że jest kimś
niezwykłym, nie wiedząc, że jest sławny, nie wiedząc, że za kilka godzin
zostanie obudzony wrzaskiem pani Dursley, otwierającej drzwi, by zabrać
butelki z mlekiem, ani tego, że przez następne kilka tygodni będzie
szturchany i szczypany przez swojego kuzyna Dudleya... Nie mógł wiedzieć,
że w tym samym momencie różni ludzie, spotykający się potajemnie w różnych
miejscach kraju, wznosili szklanki i mówili przytłumionym głosem:
- Za
Harry’ego Pottera... za chłopca, który przeżył!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz